Dziś dzień zaczynamy od odwiedzenia wodospadów Rawana. Mamy do nich 6 km, ale droga jest kręta i nierówna, więc bierzemy ze sobą kierowcę tuk tuka. Wybór kierowcy okazał się strzałem w 10. Najpierw podjeżdżamy do malutkiej świątyni, gdzie kierowca modli się przed naszą podróżą. Na koniec oblewa się wodą ze świątyni, a później jeszcze nas. Zastanawiamy się czy droga, którą mamy jechać jest aż tak beznadziejna, czy może zostaniemy zaraz złożone w ofierze. Faktycznie droga wygląda niebezpiecznie, a teraz widzimy to jeszcze lepiej niż z autobusu. Kierowca skarży się, że nikogo nie interesuje zabezpieczenie tych dróg choćby płotem, a zdaża się, że nawet rowerzyści przy delikatnym przechyleniu spadają w przepaść. W jednym miejscu zatrzymuje się, żebyśmy mogły się lepiej przyjrzeć – rzeczywiście, pionowa ściana, której końca na dole nawet nie widać.
Po dojechaniu na miejsce okazało się, że nie widać żadnych osób, które się kąpią przy wodospadach. Nieliczni obecni tu turyści robią tylko zdjęcia i odjeżdżają. Kierowca widzi rozczarowanie na naszych twarzach, więc każe nam zdjąć klapki i iść ostrożnie za nim. Po 5 minutach wspinaczki po kamieniach jesteśmy na miejscu – pod samym wodospadem. Można się tu kąpać, ale wygląda na to, że z turystów nikt o tym nie wie oprócz nas, dzięki naszemu obrotnemu kierowcy. Od razu wskakujemy do wody, a zadowolony z naszego szczęścia kierowca siedzi chwilę uśmiechnięty na kamieniu po czym też zdejmuje swoje szaty i wskakuje do zimnej wody. Pokazuje nam gdzie najlepiej pływać, jak wejść bezpiecznie pod wodospad i na jego wyższe poziomy. Zabawa jest super do momentu aż Ewelina potyka się na kamieniu i rozcina palec, ale i na to nasz kierowca ma sposób – od razu znajduje odpowiednią roślinę, zrywa ją, chwilę miętosi w palcach i przykłada do rany. Krew prawie od razu przestaje lecieć. Do końca naszego pobytu w Elli często spotykamy naszego kierowcę i ucinamy sobie z nim pogawędki 🙂
Następnym miejscem, do którego sie wybieramy jest miasteczko Haputale. Tym razem jedziemy pociągiem. Podróż trwa godzinę i jest zdecydowanie mniej stresująca niż podróż autobusem, a do tego widoki są przepiękne. Mijamy wodospady, pola herbaciane, wioski i szeroko uśmiechniętych ludzi, którzy nam machają. Właściwie niewiele osób w pociągu siedzi, większość zachwycona skupiła się przy oknach i robią zdjęcia. My też.
Haputale jest większe od Elli i wyląda jakby poza nim nie było już dalej nic. Jest wysoko położone, a pomiędzy ostatnimi domami widać już tylko mgłę i chmury, jakby ziemia się urywała. I rzeczywiście tak jest.
10 kilometrów dalej, a właściwie wyżej, znajduje się fabryka herbaty Dambatenne, która jest celem naszej wycieczki. Aby się do niej dostać znów jedziemy lokalnym autobusem z miejscowymi, którzy jadą do fabryki do pracy. Droga nie jest długa, ale wjeżdża się bardzo wysoko. Znów jedziemy pośród plantacji herbaty, których zieleń przełamują tylko gdzie niegdzie kolorowe punkty – to zbieracze herbaty z koszami, albo kolorowymi chustami na plecach. Fabrykę zbudował w 1890 roku sam sir Thomas Lipton i wygląda jakby od tego czasu nic się tu nie zmieniło. Mamy okazję obejrzeć dokładnie cały proces przetwarzania liści herbaty od A do Z. Niestety nie można robić zdjęć, bo jak tłumaczy nasz przewodnik – konkurencja nie śpi i tylko czeka na takie przecieki. Faktycznie, fabryk herbaty jest tu sporo.
Mimo to, że region słynie z uprawy herbaty, okazuje się, że bardzo ciężko jest znaleźć w sklepie herbatę. Nie ma też herbaciarni ani typowych sklepów z herbatą. Trochę nas to rozczarowało, bo chętnie zrobiłybyśmy zakupy. Kolejny raz przekonujemy się, że Sri Lanka nie jest zbyt mocno nastawiona na turystów i ich zachcianki, ale chyba właśnie też na tym polega jej urok 😉

Mam nadzieję, że z Haputale do nowego miejsca przemieścicie się pociągiem, to co piszesz o autobusach i ich kierowcach jest przerażające
Aż włos się jeży jak czytam o Waszych podróżach autobusem:) Pociąg to chyba najlepszy wybór:) ;**
Zazdraszam Wam bardzo!!!Mam juz dosyc zimy!!!
Jutro „dodstsną za swoje” ;)))