Embilipitiya i Udawallawe

Trzeciego dnia po południu wyruszamy z Elli do Embilipityi. Pomimo to, że miasteczko oddalone jest o jakieś 90 kilometrów, okazuje się, że musimy przesiąść się po drodze dwa razy co znacznie opóźnia nasze przybycie na miejsce. W efekcie docieramy około 20:00, czyli jakieś 2 godziny po zmroku. Pomimo to, że nigdy nie spotkałyśmy się z nieprzyjemnymi sytuacjami ze strony miejscowych, czujemy się dość niepewnie, bo z naszych informacji wynika, że kobiety podróżujące samotnie lub bez męskiego towarzystwa nie powinny same kręcić się po zmroku. Podobno często zdarzają się nieprzyjemne zaczepki, dlatego do tej pory nie wychodziłyśmy nigdzie wieczorem i dbałyśmy o to, aby wracać na czas. Szybko więc zmierzamy główną ulicą w stronę hotelu. Okazuje się, że aby dojść na miejsce musimy zboczyć z głównej ulicy w mniejszą, ciemną i przejść około 30 metrów.

Odległość nie jest duża, ale na wszelki wypadek przyspieszamy kroku. I nagle z oddali widzimy faceta na skuterze, który jedzie prosto na nas. Zatrzymuje się obok, zagaduje, a my nie przestając szybko iść próbujemy go spławić, ale jest wyjątkowo namolny i widać, że nie ma dobrych zamiarów. Naprawdę pierwszy raz będąc na Sri Lance czujemy się bardzo niepewnie. Podbiegamy więc do hotelu, bo którego zostało dosłownie 5 kroków i mamy go z głowy, niestety złe wrażenie jeszcze przez jakiś czas pozostaje. Krótko potem nie potrafimy z ufnością i beztroską rozmawiać z ludźmi, którzy nas zagadują na ulicy, a zdarza się to naprawdę co chwila. Większość ma dobre intencje i są po prostu nas ciekawi, nawet nie chcą nic sprzedać, tylko zwyczajnie porozmawiać. Niestety pierwsze uczucie, kiedy podchodzi nieznajomy to już nie ciekawość, ale lekka obawa. Patrząc obiektywnie, sytuacja nie była niebezpieczna, a raczej nieprzyjemna, ale apelujemy do pań krążących po Sri Lance o nie kręcenie się po zmierzchu!

W Embilipityi właściwie nie ma nic ciekawego. Są tylko hotele organizujące safari w parku Udawallawe, który jest oddalony o 10 kilometrów. Następnego dnia czeka nas wczesna pobudka, bo o 5:30 mamy już zamówiony samochód z kierowcą, z którym jedziemy do parku. Przy wjeździe do parku został nam przydzielony dodatkowo przewodnik, ale długo się nim nie nacieszyłyśmy, bo już po kilkunastu minutach słyszeliśmy strzały i przewodnik musiał nas zostawić, aby ruszyć w pogoń za myśliwymi, którzy podobno nic sobie nie robią z prawa i w najlepsze polują na terenie parku.

Jako pierwsze zauważamy o wschodzie słońca bawoły leżące w wodzie, na których grzbietach rzędem stoją sobie ptaki. Ale park słynie przede wszystkim ze słoni, które co i raz mijamy. Czasem widzimy je pojedyńczo, ale sporo jest też słoniowych rodzinek razem z małymi słoniątkami. Te, które chodzą samotnie to samce. Samice zawsze widzi się w większej grupie słoni, albo z rodzinką małych. Najczęściej skupiają się wokół jakiegoś drzewa, które wspólnie całą rodziną objadają z liści. Jest też mnóstwo pawi: siedzą na drzewach albo beztrosko chodzą przy drogach. Ptaków w ogóle jest tutaj sporo, udaje nam się też zobaczyć dudki, papugi, tukany, marabuty i wiele innych, przepięknych i kolorowych, których nazw nie sposób zapamiętać. Spotykamy też krokodyla i kilka razy szakala, który jest niewiele większy od lisa, ale bardzo płochliwy i za każdym razem szybko ucieka w krzaki, kiedy tylko zda sobie sprawę z naszej obecności.

Po 3 godzinach wracamy do hotelu, jemy śniadanie i łapiemy autobus do Tangalle. Przy dobrym wietrze uda nam się jeszcze dziś poleżeć na plaży 🙂

Ella i Haputale

Dziś dzień zaczynamy od odwiedzenia wodospadów Rawana. Mamy do nich 6 km, ale droga jest kręta i nierówna, więc bierzemy ze sobą kierowcę tuk tuka. Wybór kierowcy okazał się strzałem w 10. Najpierw podjeżdżamy do malutkiej świątyni, gdzie kierowca modli się przed naszą podróżą. Na koniec oblewa się wodą ze świątyni, a później jeszcze nas. Zastanawiamy się czy droga, którą mamy jechać jest aż tak beznadziejna, czy może zostaniemy zaraz złożone w ofierze. Faktycznie droga wygląda niebezpiecznie, a teraz widzimy to jeszcze lepiej niż z autobusu. Kierowca skarży się, że nikogo nie interesuje zabezpieczenie tych dróg choćby płotem, a zdaża się, że nawet rowerzyści przy delikatnym przechyleniu spadają w przepaść. W jednym miejscu zatrzymuje się, żebyśmy mogły się lepiej przyjrzeć – rzeczywiście, pionowa ściana, której końca na dole nawet nie widać.

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że nie widać żadnych osób, które się kąpią przy wodospadach. Nieliczni obecni tu turyści robią tylko zdjęcia i odjeżdżają. Kierowca widzi rozczarowanie na naszych twarzach, więc każe nam zdjąć klapki i iść ostrożnie za nim. Po 5 minutach wspinaczki po kamieniach jesteśmy na miejscu – pod samym wodospadem. Można się tu kąpać, ale wygląda na to, że z turystów nikt o tym nie wie oprócz nas, dzięki naszemu obrotnemu kierowcy. Od razu wskakujemy do wody, a zadowolony z naszego szczęścia kierowca siedzi chwilę uśmiechnięty na kamieniu po czym też zdejmuje swoje szaty i wskakuje do zimnej wody. Pokazuje nam gdzie najlepiej pływać, jak wejść bezpiecznie pod wodospad i na jego wyższe poziomy. Zabawa jest super do momentu aż Ewelina potyka się na kamieniu i rozcina palec, ale i na to nasz kierowca ma sposób – od razu znajduje odpowiednią roślinę, zrywa ją, chwilę miętosi w palcach i przykłada do rany. Krew prawie od razu przestaje lecieć. Do końca naszego pobytu w Elli często spotykamy naszego kierowcę i ucinamy sobie z nim pogawędki 🙂
Następnym miejscem, do którego sie wybieramy jest miasteczko Haputale. Tym razem jedziemy pociągiem. Podróż trwa godzinę i jest zdecydowanie mniej stresująca niż podróż autobusem, a do tego widoki są przepiękne. Mijamy wodospady, pola herbaciane, wioski i szeroko uśmiechniętych ludzi, którzy nam machają. Właściwie niewiele osób w pociągu siedzi, większość zachwycona skupiła się przy oknach i robią zdjęcia. My też.

Haputale jest większe od Elli i wyląda jakby poza nim nie było już dalej nic. Jest wysoko położone, a pomiędzy ostatnimi domami widać już tylko mgłę i chmury, jakby ziemia się urywała. I rzeczywiście tak jest.
10 kilometrów dalej, a właściwie wyżej, znajduje się fabryka herbaty Dambatenne, która jest celem naszej wycieczki. Aby się do niej dostać znów jedziemy lokalnym autobusem z miejscowymi, którzy jadą do fabryki do pracy. Droga nie jest długa, ale wjeżdża się bardzo wysoko. Znów jedziemy pośród plantacji herbaty, których zieleń przełamują tylko gdzie niegdzie kolorowe punkty – to zbieracze herbaty z koszami, albo kolorowymi chustami na plecach. Fabrykę zbudował w 1890 roku sam sir Thomas Lipton i wygląda jakby od tego czasu nic się tu nie zmieniło. Mamy okazję obejrzeć dokładnie cały proces przetwarzania liści herbaty od A do Z. Niestety nie można robić zdjęć, bo jak tłumaczy nasz przewodnik – konkurencja nie śpi i tylko czeka na takie przecieki. Faktycznie, fabryk herbaty jest tu sporo.

Mimo to, że region słynie z uprawy herbaty, okazuje się, że bardzo ciężko jest znaleźć w sklepie herbatę. Nie ma też herbaciarni ani typowych sklepów z herbatą. Trochę nas to rozczarowało, bo chętnie zrobiłybyśmy zakupy. Kolejny raz przekonujemy się, że Sri Lanka nie jest zbyt mocno nastawiona na turystów i ich zachcianki, ale chyba właśnie też na tym polega jej urok 😉

Ella

Do Elli z Kandy jest około 150 km, ale znów tłuczemy się lokalnym autobusem jakieś 4 godziny. Autobus pamięta prawdopodobnie II wojnę światową, kilkudziesięciokilometrowy odcinek drogi jest w remoncie, droga jest szerokości jednego pasa, a do tego jedziemy serpentynami na bardzo dużej wysokości. Styl jazdy bez zmian, mimo dużo gorszych warunków. Mijamy się z innymi na styk, czasem tylko w trakcie mijania kierowca dogina lusterko do szyby, jedną stroną kół wjeżdża na trawę, a my wychylając się widzimy jak dosłownie o kilkanaście centymetrów przejeżdżamy nad urwiskiem. Mijamy maleńkie wioski górskie i wodospady, plantacje herbaty i tarasy ryżowe. Widoki są cudne, ale ja niestety siedzę cała zielona pod pachą Eweliny, która modli się w tym czasie do wszystkich możliwych bogów.
Co do robót drogowych, które mijałyśmy przez sporą część jazdy, to styl pracy przy budowie dróg jest bardzo podobny do naszego w Polsce – jeden robotnik wbija gwóźdź w deskę, a reszta patrzy i ziewa.
W końcu dotarłyśmy na miejsce. Znów jesteśmy zaskoczone sprawnością techniczną autobusu, którego w Polsce żadna stacja kontroli pojazdów nie dopuściłaby do ruchu.
Zatrzymujemy sie w hotelu Rawana. Mamy ładny pokój i bardzo duży taras, z którego widok rozpościera się na góry. Jest pięknie. Podobno restauracja w naszym hotelu jest jedną z lepszych w Elli, więc koniecznie chcemy to sprawdzić. Aby zamówić kolację trzeba najpierw przyjść o 17:00 i wybrać potrawy z menu, o 19:00 można już jeść. Taki system działa tu w wielu restauracjach, więc wszystko jest świeże, bo przygotowywane na bieżąco. Zamawiamy dwa zestawy typowych dań regionalnych i jesteśmy naprawdę zachwycone. Pierwszy raz na Sri Lance zjadłyśmy coś pysznego 🙂
Tego samego dnia udało nam się jeszcze wejść na little Adam’s peak. Spacer na szczyt pośród plantacji herbaty zajmuje około 1,5 godziny. Widok na całą okolicę jest piękny. Po drodze spotykamy bardzo niewiele osób, na szczycie też jesteśmy zupełnie same. W Elli widzimy już więcej turystów, ale nadal jest ich garstka.

Kandy

Mamy piękny widok z okna na miasto, jezioro i wzgórze z posągiem Buddy. Po zmroku Budda jest zawsze podświetlony, a tym razem towarzyszy mu jeszcze w nocy burza z piorunami, więc widok z okna mamy naprawdę świetny. Wstajemy dość wcześnie, żeby zdążyć zobaczyć dziś wszystko co chcemy.

Zaczynamy od Sri Dalada Maligawa – świątyni, w której przechowywany jest ząb Buddy. Podobno po śmierci Budda został skremowany, a pośród jego prochów znaleziono zupełnie nienaruszony ząb. Podobno będąc w Kandy, trzeba to zobaczyć, więc już od 8 rano próbujemy dostać się do świątyni, żeby uniknąć tłumów i upału. Nie jest to jednak takie proste. Wydawało nam się, że jesteśmy odpowiednio ubrane (okryte ramiona i kolana), ale pani przy wejściu ma zastrzeżenia co do naszych chust – podobno patrząc pod słońce prześwitują. Przebieramy się więc 5 razy na różne sposoby, ściągamy niżej spudnice, obwiązujemy się chustami po 2 razy, ale w rezultacie lekko wyprowadzona z równowagi pani, która co chwila musi podziwiać i oceniać nasze nowe kombinacje daje nam do zrozumienia, że jednak wyglądamy jak lafiryndy i nie zobaczymy zęba Buddy. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko przejść się na drugi koniec świątyni do drugiego wejścia. Przed ostateczną próbą chowamy się za najbliższym drzewem i poprawiamy swoje stroje jak najlepiej umiemy. Tym razem udało się bez problemu za pierwszym podejściem. Chyba przy wyjściu pokażemy pani, która nas nie wpuściła „skrob marchewka”.

Podziwiamy świątynię, ale nie wiemy do końca gdzie znajduje się ząb. Prawdopodobnie gdzieś przy głównym ołtarzu, ale nie udało się nam go w końcu zlokalizować. Świątynia nie robi na nas oszałamiającego wrażenia, bardziej ciekawe jest to, co się w niej dzieje. Jest mnóstwo ludzi, którzy przyszli z lotosami w rękach, a teraz stoją w długiej kolejce, aby złożyć je na ołtarzu i się pomodlić. Inni zapalają malutkie świeczki, których długie rzędy poustawiane są na dworze. Są też panowie, którzy grają na bębnach. Wszędzie są tłumy ludzi i mnóstwo kwiatów.

Obok świątyni jest stary brytyjski cmentarz garnizonowy. W drodze na miejsce skręcamy zbyt wcześnie i trafiamy na chłopaków, którzy właśnie biorą kąpiel w misce na dworze. Nie są jednak zbyt speszeni i szybko kierują nas na odpowiednią drogę. Cmentarz robi dość przygnębiające wrażenie, bo praktycznie wszyscy pochowani tam mają nie więcej niż 29 lat, bywa, że są to całe rodziny z małymi dziećmi. Podobno większość zmarła z powodu udarów słonecznych i malarii.

Trzeci punkt to nasz duży biały Budda na wzgórzu. Musimy do niego podjechać tuk tukiem – jest jakieś 35 C, środek dnia i pełne słońce. Jest tak gorąco, że nie da się przejść boso po kafelkach wokół Buddy co jest wkazane ze względu na okazanie szacunku. Z tyłu posągu – na plecach są schody prowadzące prawie do głowy, skąd widok jest najlepszy – całe miasto w zasięgu wzroku. Po drodze na górę mijamy znak, na którym jest narysowana para i przekreślona grubą czerwoną linią – oznacza to, że randezvous w obrębie Budzi jest zabronione. Mimo to i tak spotykamy siedzącą razem na schodkach zawstydzoną parę 😉

Nasze wrażenia jak do tej pory są bardzo pozytywne. Ludzie są bardzo mili i pomocni, a jakby tego było mało właściwie wszyscy mówią po angielsku, co bardzo wszystko ułatwia. Gorzej jest z jedzeniem – jak narazie nie udało nam się zjeść nic naprawdę dobrego i wszystko jest bardzo ostre. Warto wiedzieć, że jeśli zamawia się coś z warzywami, to będą to raczej tylko ziemniaki i ewentualnie cebula. Jutro rano jedziemy do Elli, a podobno właśnie tam można zjeść najlepiej na Sri Lance, więc chętnie sprawdzimy 🙂

Welcome to Sri Lanka!

Nasza podróż zaczęła się miłą niespodzianką – zapomniałyśmy odprawić się on-line i nie starczyło dla nas miejsc w klasie ekonomicznej. Znalazły się za to w klasie business :). Cały lot do Dubaju byłyśmy podekscytowane niczym wiejskie dzieci w windzie, wszystko nas rozpraszało: świeże kwiaty, srebrne tace, prawdziwe sztućce i inne tego typu pokładowe luksusy, przez co pomimo super wygodnych foteli nie udało nam się zasnąć. Lot z Dubaju nie był już tak komfortowy, tym bardziej, że przez naszą późną odprawę w Warszawie każda z nas dostała miejsce w innym końcu samolotu i musiałyśmy wymienić się ze współpasażerami, którzy nie do końca byli zadowoleni, ale udało się. Po 3,5 godzinach, o 8 rano wylądowałyśmy w Colombo – nieoficjalnej stolicy Sri Lanki.

Przy pomocy miłego kierowcy tuk-tuka, który zgodził się nas zawieźć na dworzec autobusowy za 100 rupii (cena wyjściowa 1500!) szybko udało nam się złapać autobus do Kandy. Nie miałyśmy pewności czy autobus da radę chociaż ruszyć, bo na nasze oko miał jakieś 40 lat i właściwie były to chyba trzy różne autobusy zespawane ze sobą. Jednak już po chwili wypchany po brzegi, ze wszystkimi oknami i drzwiami otwartymi na ościerz i ponad pięćdziesiątką pasażerów na pokładzie mknął z zawrotną prędkością w kierunku naszego celu. Drogi są wąskie i w nie najlepszym stanie, dlatego podróż trwała około 3,5h, pomimo że to tylko 120km. Poza tym autobusy zatrzymują się na żądanie w każdym dowolnym miejscu i stopniowo upycha się pasażerów, którzy stoją nawet większą część drogi. Nie możemy jednak narzekać – mamy miejsca siedzące, poza tym transport publiczny na Sri Lance jest bardzo tani – dwa bilety kosztowały nas niecałe 2$. Styl jazdy przyprawia o zawał, więc lepiej czytać książkę albo zapoznawać współpasażerów niż interesować się tym co wyrabia kierowca.

Po południu dotarłyśmy do Kandy, miasteczka, które znane jest ze świątyni, w której przechowywany jest ząb Buddy. Podobno jak najbardziej autentyczny. Te niebywałe skarby obejrzymy jednak jutro. Dziś zostawiamy bagaże w hotelu Lake View i idziemy trochę pokręcić się po mieście. W tym samym budynku, w którym jest nasz hotel, jest też szkoła dla najmłodszych dzieci, często więc mamy okazję podziwiać śpiewające i tańczące grupy 4-5 latków.
Hotele, świątynie i inne ważne miejsca zlokalizowane są nad ogromnym jeziorem znajdującym się w samym centrum miasta. Nad wszystkim góruje wielki biały posąg Buddy zbudowany na najbliższym wzgórzu. Pomimo to, że wszystko tworzy ładną i ciekawą całość, nie ma tu zbyt wielu turystów.

Postanawiamy zmienić plany i zostać w Kandy o jeden dzień dłużej. Po pierwsze dlatego, że po południu rozpętała się burza, która pokrzyżowała nam skutecznie plany, po drugie dlatego, że postanowiłyśmy zrezygnować z odwiedzin w Pinnawali, gdzie znajduje się sierociniec dla słoni. Zrezygnowałyśmy po rozmowie z właścicielką naszego hotelu. Powiedziała nam, że turyści są prawie zawsze zachwyceni Pinnawalą, ale sami Lankijczycy mają duże zastrzeżenia co do rzeczywistej funkcji ośrodka, który podobno nie ma już wiele wspólnego ze ” schroniskiem” , ale za to wiele z cyrkiem organizowanym dla turystów, gdzie zwierzęta są traktowane po prostu źle. Postanowiłyśmy więc nie zasilać finansowo takiego procederu i odpuścić wizyte w Pinnawali, za to obejrzeć słonie w ich naturalnym środowisku – parku Uda Wallawe. Do tego czasu mamy więc w planach Kandy i Ellę – malutkie miasteczko położone wśród pól herbacianych.