Embilipitiya i Udawallawe

Trzeciego dnia po południu wyruszamy z Elli do Embilipityi. Pomimo to, że miasteczko oddalone jest o jakieś 90 kilometrów, okazuje się, że musimy przesiąść się po drodze dwa razy co znacznie opóźnia nasze przybycie na miejsce. W efekcie docieramy około 20:00, czyli jakieś 2 godziny po zmroku. Pomimo to, że nigdy nie spotkałyśmy się z nieprzyjemnymi sytuacjami ze strony miejscowych, czujemy się dość niepewnie, bo z naszych informacji wynika, że kobiety podróżujące samotnie lub bez męskiego towarzystwa nie powinny same kręcić się po zmroku. Podobno często zdarzają się nieprzyjemne zaczepki, dlatego do tej pory nie wychodziłyśmy nigdzie wieczorem i dbałyśmy o to, aby wracać na czas. Szybko więc zmierzamy główną ulicą w stronę hotelu. Okazuje się, że aby dojść na miejsce musimy zboczyć z głównej ulicy w mniejszą, ciemną i przejść około 30 metrów.

Odległość nie jest duża, ale na wszelki wypadek przyspieszamy kroku. I nagle z oddali widzimy faceta na skuterze, który jedzie prosto na nas. Zatrzymuje się obok, zagaduje, a my nie przestając szybko iść próbujemy go spławić, ale jest wyjątkowo namolny i widać, że nie ma dobrych zamiarów. Naprawdę pierwszy raz będąc na Sri Lance czujemy się bardzo niepewnie. Podbiegamy więc do hotelu, bo którego zostało dosłownie 5 kroków i mamy go z głowy, niestety złe wrażenie jeszcze przez jakiś czas pozostaje. Krótko potem nie potrafimy z ufnością i beztroską rozmawiać z ludźmi, którzy nas zagadują na ulicy, a zdarza się to naprawdę co chwila. Większość ma dobre intencje i są po prostu nas ciekawi, nawet nie chcą nic sprzedać, tylko zwyczajnie porozmawiać. Niestety pierwsze uczucie, kiedy podchodzi nieznajomy to już nie ciekawość, ale lekka obawa. Patrząc obiektywnie, sytuacja nie była niebezpieczna, a raczej nieprzyjemna, ale apelujemy do pań krążących po Sri Lance o nie kręcenie się po zmierzchu!

W Embilipityi właściwie nie ma nic ciekawego. Są tylko hotele organizujące safari w parku Udawallawe, który jest oddalony o 10 kilometrów. Następnego dnia czeka nas wczesna pobudka, bo o 5:30 mamy już zamówiony samochód z kierowcą, z którym jedziemy do parku. Przy wjeździe do parku został nam przydzielony dodatkowo przewodnik, ale długo się nim nie nacieszyłyśmy, bo już po kilkunastu minutach słyszeliśmy strzały i przewodnik musiał nas zostawić, aby ruszyć w pogoń za myśliwymi, którzy podobno nic sobie nie robią z prawa i w najlepsze polują na terenie parku.

Jako pierwsze zauważamy o wschodzie słońca bawoły leżące w wodzie, na których grzbietach rzędem stoją sobie ptaki. Ale park słynie przede wszystkim ze słoni, które co i raz mijamy. Czasem widzimy je pojedyńczo, ale sporo jest też słoniowych rodzinek razem z małymi słoniątkami. Te, które chodzą samotnie to samce. Samice zawsze widzi się w większej grupie słoni, albo z rodzinką małych. Najczęściej skupiają się wokół jakiegoś drzewa, które wspólnie całą rodziną objadają z liści. Jest też mnóstwo pawi: siedzą na drzewach albo beztrosko chodzą przy drogach. Ptaków w ogóle jest tutaj sporo, udaje nam się też zobaczyć dudki, papugi, tukany, marabuty i wiele innych, przepięknych i kolorowych, których nazw nie sposób zapamiętać. Spotykamy też krokodyla i kilka razy szakala, który jest niewiele większy od lisa, ale bardzo płochliwy i za każdym razem szybko ucieka w krzaki, kiedy tylko zda sobie sprawę z naszej obecności.

Po 3 godzinach wracamy do hotelu, jemy śniadanie i łapiemy autobus do Tangalle. Przy dobrym wietrze uda nam się jeszcze dziś poleżeć na plaży 🙂

Ella i Haputale

Dziś dzień zaczynamy od odwiedzenia wodospadów Rawana. Mamy do nich 6 km, ale droga jest kręta i nierówna, więc bierzemy ze sobą kierowcę tuk tuka. Wybór kierowcy okazał się strzałem w 10. Najpierw podjeżdżamy do malutkiej świątyni, gdzie kierowca modli się przed naszą podróżą. Na koniec oblewa się wodą ze świątyni, a później jeszcze nas. Zastanawiamy się czy droga, którą mamy jechać jest aż tak beznadziejna, czy może zostaniemy zaraz złożone w ofierze. Faktycznie droga wygląda niebezpiecznie, a teraz widzimy to jeszcze lepiej niż z autobusu. Kierowca skarży się, że nikogo nie interesuje zabezpieczenie tych dróg choćby płotem, a zdaża się, że nawet rowerzyści przy delikatnym przechyleniu spadają w przepaść. W jednym miejscu zatrzymuje się, żebyśmy mogły się lepiej przyjrzeć – rzeczywiście, pionowa ściana, której końca na dole nawet nie widać.

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że nie widać żadnych osób, które się kąpią przy wodospadach. Nieliczni obecni tu turyści robią tylko zdjęcia i odjeżdżają. Kierowca widzi rozczarowanie na naszych twarzach, więc każe nam zdjąć klapki i iść ostrożnie za nim. Po 5 minutach wspinaczki po kamieniach jesteśmy na miejscu – pod samym wodospadem. Można się tu kąpać, ale wygląda na to, że z turystów nikt o tym nie wie oprócz nas, dzięki naszemu obrotnemu kierowcy. Od razu wskakujemy do wody, a zadowolony z naszego szczęścia kierowca siedzi chwilę uśmiechnięty na kamieniu po czym też zdejmuje swoje szaty i wskakuje do zimnej wody. Pokazuje nam gdzie najlepiej pływać, jak wejść bezpiecznie pod wodospad i na jego wyższe poziomy. Zabawa jest super do momentu aż Ewelina potyka się na kamieniu i rozcina palec, ale i na to nasz kierowca ma sposób – od razu znajduje odpowiednią roślinę, zrywa ją, chwilę miętosi w palcach i przykłada do rany. Krew prawie od razu przestaje lecieć. Do końca naszego pobytu w Elli często spotykamy naszego kierowcę i ucinamy sobie z nim pogawędki 🙂
Następnym miejscem, do którego sie wybieramy jest miasteczko Haputale. Tym razem jedziemy pociągiem. Podróż trwa godzinę i jest zdecydowanie mniej stresująca niż podróż autobusem, a do tego widoki są przepiękne. Mijamy wodospady, pola herbaciane, wioski i szeroko uśmiechniętych ludzi, którzy nam machają. Właściwie niewiele osób w pociągu siedzi, większość zachwycona skupiła się przy oknach i robią zdjęcia. My też.

Haputale jest większe od Elli i wyląda jakby poza nim nie było już dalej nic. Jest wysoko położone, a pomiędzy ostatnimi domami widać już tylko mgłę i chmury, jakby ziemia się urywała. I rzeczywiście tak jest.
10 kilometrów dalej, a właściwie wyżej, znajduje się fabryka herbaty Dambatenne, która jest celem naszej wycieczki. Aby się do niej dostać znów jedziemy lokalnym autobusem z miejscowymi, którzy jadą do fabryki do pracy. Droga nie jest długa, ale wjeżdża się bardzo wysoko. Znów jedziemy pośród plantacji herbaty, których zieleń przełamują tylko gdzie niegdzie kolorowe punkty – to zbieracze herbaty z koszami, albo kolorowymi chustami na plecach. Fabrykę zbudował w 1890 roku sam sir Thomas Lipton i wygląda jakby od tego czasu nic się tu nie zmieniło. Mamy okazję obejrzeć dokładnie cały proces przetwarzania liści herbaty od A do Z. Niestety nie można robić zdjęć, bo jak tłumaczy nasz przewodnik – konkurencja nie śpi i tylko czeka na takie przecieki. Faktycznie, fabryk herbaty jest tu sporo.

Mimo to, że region słynie z uprawy herbaty, okazuje się, że bardzo ciężko jest znaleźć w sklepie herbatę. Nie ma też herbaciarni ani typowych sklepów z herbatą. Trochę nas to rozczarowało, bo chętnie zrobiłybyśmy zakupy. Kolejny raz przekonujemy się, że Sri Lanka nie jest zbyt mocno nastawiona na turystów i ich zachcianki, ale chyba właśnie też na tym polega jej urok 😉

Ella

Do Elli z Kandy jest około 150 km, ale znów tłuczemy się lokalnym autobusem jakieś 4 godziny. Autobus pamięta prawdopodobnie II wojnę światową, kilkudziesięciokilometrowy odcinek drogi jest w remoncie, droga jest szerokości jednego pasa, a do tego jedziemy serpentynami na bardzo dużej wysokości. Styl jazdy bez zmian, mimo dużo gorszych warunków. Mijamy się z innymi na styk, czasem tylko w trakcie mijania kierowca dogina lusterko do szyby, jedną stroną kół wjeżdża na trawę, a my wychylając się widzimy jak dosłownie o kilkanaście centymetrów przejeżdżamy nad urwiskiem. Mijamy maleńkie wioski górskie i wodospady, plantacje herbaty i tarasy ryżowe. Widoki są cudne, ale ja niestety siedzę cała zielona pod pachą Eweliny, która modli się w tym czasie do wszystkich możliwych bogów.
Co do robót drogowych, które mijałyśmy przez sporą część jazdy, to styl pracy przy budowie dróg jest bardzo podobny do naszego w Polsce – jeden robotnik wbija gwóźdź w deskę, a reszta patrzy i ziewa.
W końcu dotarłyśmy na miejsce. Znów jesteśmy zaskoczone sprawnością techniczną autobusu, którego w Polsce żadna stacja kontroli pojazdów nie dopuściłaby do ruchu.
Zatrzymujemy sie w hotelu Rawana. Mamy ładny pokój i bardzo duży taras, z którego widok rozpościera się na góry. Jest pięknie. Podobno restauracja w naszym hotelu jest jedną z lepszych w Elli, więc koniecznie chcemy to sprawdzić. Aby zamówić kolację trzeba najpierw przyjść o 17:00 i wybrać potrawy z menu, o 19:00 można już jeść. Taki system działa tu w wielu restauracjach, więc wszystko jest świeże, bo przygotowywane na bieżąco. Zamawiamy dwa zestawy typowych dań regionalnych i jesteśmy naprawdę zachwycone. Pierwszy raz na Sri Lance zjadłyśmy coś pysznego 🙂
Tego samego dnia udało nam się jeszcze wejść na little Adam’s peak. Spacer na szczyt pośród plantacji herbaty zajmuje około 1,5 godziny. Widok na całą okolicę jest piękny. Po drodze spotykamy bardzo niewiele osób, na szczycie też jesteśmy zupełnie same. W Elli widzimy już więcej turystów, ale nadal jest ich garstka.

Kandy

Mamy piękny widok z okna na miasto, jezioro i wzgórze z posągiem Buddy. Po zmroku Budda jest zawsze podświetlony, a tym razem towarzyszy mu jeszcze w nocy burza z piorunami, więc widok z okna mamy naprawdę świetny. Wstajemy dość wcześnie, żeby zdążyć zobaczyć dziś wszystko co chcemy.

Zaczynamy od Sri Dalada Maligawa – świątyni, w której przechowywany jest ząb Buddy. Podobno po śmierci Budda został skremowany, a pośród jego prochów znaleziono zupełnie nienaruszony ząb. Podobno będąc w Kandy, trzeba to zobaczyć, więc już od 8 rano próbujemy dostać się do świątyni, żeby uniknąć tłumów i upału. Nie jest to jednak takie proste. Wydawało nam się, że jesteśmy odpowiednio ubrane (okryte ramiona i kolana), ale pani przy wejściu ma zastrzeżenia co do naszych chust – podobno patrząc pod słońce prześwitują. Przebieramy się więc 5 razy na różne sposoby, ściągamy niżej spudnice, obwiązujemy się chustami po 2 razy, ale w rezultacie lekko wyprowadzona z równowagi pani, która co chwila musi podziwiać i oceniać nasze nowe kombinacje daje nam do zrozumienia, że jednak wyglądamy jak lafiryndy i nie zobaczymy zęba Buddy. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko przejść się na drugi koniec świątyni do drugiego wejścia. Przed ostateczną próbą chowamy się za najbliższym drzewem i poprawiamy swoje stroje jak najlepiej umiemy. Tym razem udało się bez problemu za pierwszym podejściem. Chyba przy wyjściu pokażemy pani, która nas nie wpuściła „skrob marchewka”.

Podziwiamy świątynię, ale nie wiemy do końca gdzie znajduje się ząb. Prawdopodobnie gdzieś przy głównym ołtarzu, ale nie udało się nam go w końcu zlokalizować. Świątynia nie robi na nas oszałamiającego wrażenia, bardziej ciekawe jest to, co się w niej dzieje. Jest mnóstwo ludzi, którzy przyszli z lotosami w rękach, a teraz stoją w długiej kolejce, aby złożyć je na ołtarzu i się pomodlić. Inni zapalają malutkie świeczki, których długie rzędy poustawiane są na dworze. Są też panowie, którzy grają na bębnach. Wszędzie są tłumy ludzi i mnóstwo kwiatów.

Obok świątyni jest stary brytyjski cmentarz garnizonowy. W drodze na miejsce skręcamy zbyt wcześnie i trafiamy na chłopaków, którzy właśnie biorą kąpiel w misce na dworze. Nie są jednak zbyt speszeni i szybko kierują nas na odpowiednią drogę. Cmentarz robi dość przygnębiające wrażenie, bo praktycznie wszyscy pochowani tam mają nie więcej niż 29 lat, bywa, że są to całe rodziny z małymi dziećmi. Podobno większość zmarła z powodu udarów słonecznych i malarii.

Trzeci punkt to nasz duży biały Budda na wzgórzu. Musimy do niego podjechać tuk tukiem – jest jakieś 35 C, środek dnia i pełne słońce. Jest tak gorąco, że nie da się przejść boso po kafelkach wokół Buddy co jest wkazane ze względu na okazanie szacunku. Z tyłu posągu – na plecach są schody prowadzące prawie do głowy, skąd widok jest najlepszy – całe miasto w zasięgu wzroku. Po drodze na górę mijamy znak, na którym jest narysowana para i przekreślona grubą czerwoną linią – oznacza to, że randezvous w obrębie Budzi jest zabronione. Mimo to i tak spotykamy siedzącą razem na schodkach zawstydzoną parę 😉

Nasze wrażenia jak do tej pory są bardzo pozytywne. Ludzie są bardzo mili i pomocni, a jakby tego było mało właściwie wszyscy mówią po angielsku, co bardzo wszystko ułatwia. Gorzej jest z jedzeniem – jak narazie nie udało nam się zjeść nic naprawdę dobrego i wszystko jest bardzo ostre. Warto wiedzieć, że jeśli zamawia się coś z warzywami, to będą to raczej tylko ziemniaki i ewentualnie cebula. Jutro rano jedziemy do Elli, a podobno właśnie tam można zjeść najlepiej na Sri Lance, więc chętnie sprawdzimy 🙂

Welcome to Sri Lanka!

Nasza podróż zaczęła się miłą niespodzianką – zapomniałyśmy odprawić się on-line i nie starczyło dla nas miejsc w klasie ekonomicznej. Znalazły się za to w klasie business :). Cały lot do Dubaju byłyśmy podekscytowane niczym wiejskie dzieci w windzie, wszystko nas rozpraszało: świeże kwiaty, srebrne tace, prawdziwe sztućce i inne tego typu pokładowe luksusy, przez co pomimo super wygodnych foteli nie udało nam się zasnąć. Lot z Dubaju nie był już tak komfortowy, tym bardziej, że przez naszą późną odprawę w Warszawie każda z nas dostała miejsce w innym końcu samolotu i musiałyśmy wymienić się ze współpasażerami, którzy nie do końca byli zadowoleni, ale udało się. Po 3,5 godzinach, o 8 rano wylądowałyśmy w Colombo – nieoficjalnej stolicy Sri Lanki.

Przy pomocy miłego kierowcy tuk-tuka, który zgodził się nas zawieźć na dworzec autobusowy za 100 rupii (cena wyjściowa 1500!) szybko udało nam się złapać autobus do Kandy. Nie miałyśmy pewności czy autobus da radę chociaż ruszyć, bo na nasze oko miał jakieś 40 lat i właściwie były to chyba trzy różne autobusy zespawane ze sobą. Jednak już po chwili wypchany po brzegi, ze wszystkimi oknami i drzwiami otwartymi na ościerz i ponad pięćdziesiątką pasażerów na pokładzie mknął z zawrotną prędkością w kierunku naszego celu. Drogi są wąskie i w nie najlepszym stanie, dlatego podróż trwała około 3,5h, pomimo że to tylko 120km. Poza tym autobusy zatrzymują się na żądanie w każdym dowolnym miejscu i stopniowo upycha się pasażerów, którzy stoją nawet większą część drogi. Nie możemy jednak narzekać – mamy miejsca siedzące, poza tym transport publiczny na Sri Lance jest bardzo tani – dwa bilety kosztowały nas niecałe 2$. Styl jazdy przyprawia o zawał, więc lepiej czytać książkę albo zapoznawać współpasażerów niż interesować się tym co wyrabia kierowca.

Po południu dotarłyśmy do Kandy, miasteczka, które znane jest ze świątyni, w której przechowywany jest ząb Buddy. Podobno jak najbardziej autentyczny. Te niebywałe skarby obejrzymy jednak jutro. Dziś zostawiamy bagaże w hotelu Lake View i idziemy trochę pokręcić się po mieście. W tym samym budynku, w którym jest nasz hotel, jest też szkoła dla najmłodszych dzieci, często więc mamy okazję podziwiać śpiewające i tańczące grupy 4-5 latków.
Hotele, świątynie i inne ważne miejsca zlokalizowane są nad ogromnym jeziorem znajdującym się w samym centrum miasta. Nad wszystkim góruje wielki biały posąg Buddy zbudowany na najbliższym wzgórzu. Pomimo to, że wszystko tworzy ładną i ciekawą całość, nie ma tu zbyt wielu turystów.

Postanawiamy zmienić plany i zostać w Kandy o jeden dzień dłużej. Po pierwsze dlatego, że po południu rozpętała się burza, która pokrzyżowała nam skutecznie plany, po drugie dlatego, że postanowiłyśmy zrezygnować z odwiedzin w Pinnawali, gdzie znajduje się sierociniec dla słoni. Zrezygnowałyśmy po rozmowie z właścicielką naszego hotelu. Powiedziała nam, że turyści są prawie zawsze zachwyceni Pinnawalą, ale sami Lankijczycy mają duże zastrzeżenia co do rzeczywistej funkcji ośrodka, który podobno nie ma już wiele wspólnego ze ” schroniskiem” , ale za to wiele z cyrkiem organizowanym dla turystów, gdzie zwierzęta są traktowane po prostu źle. Postanowiłyśmy więc nie zasilać finansowo takiego procederu i odpuścić wizyte w Pinnawali, za to obejrzeć słonie w ich naturalnym środowisku – parku Uda Wallawe. Do tego czasu mamy więc w planach Kandy i Ellę – malutkie miasteczko położone wśród pól herbacianych.

Bangkok

Z samego rana czyli o 11:00 po porządnym śniadaniu ruszamy w kierunku Chatuchak – największego w Tajlandii bazaru weekendowego. Można tu kupić wszystko: stylowe poszewki na poduszki, żywe zwierzęta, wyposażenie restauracji, sztuczne kwiaty, amulety…nie wiem czy jest coś, czego tu nie można kupić. My kupujemy głównie owoce i szybko postanawiamy zmienić kierunek, bo po godzinie mamy już trochę dosyć tłumu i upału. Jedziemy w okolice MBK i Siam – centrów handlowych, w których robiłam zakupy z siostrą rok temu. Właściwie są to bazary, ale zlokalizowane w wysokich piętrowych budynkach. Postanawiamy się rozdzielić, aby Kuba nie musiał oglądać sukienek, a ja elektroniki. Jeszcze kilka par okularów na Khao San i koszulek i zakupy mamy z głowy. Jeśli chodzi o ubrania dla kobiet, to wszystko jest szyte w jednym raczej małym rozmiarze, rzadko można przymierzyć, ale warto kupować nawet na oko, bo ceny są bardzo niskie, a ciuchy fajne. Ubrania dla mężczyzn to głównie podróbki, ale można też znaleźć naprawdę oryginalne i porządne t-shirty.
Wypadałoby coś zwiedzić, więc idziemy piechotą do świątyni Wat Arun. To moja ulubiona świątynia w Bangkoku, jest naprawdę ładna – cała pokryta wzorami z terakoty. Z daleka wygląda szaro, ale z bliska jest bardzo kolorowa. Można wejść na samą górę po wąskich stromych schodkach, nie każdemu się chce, ale warto, bo widok z góry na miasto i rzekę jest niesamowity. Moje spodenki okazują się być za krótkie i nie są stosownym strojem do świątyni, na szczęście z pomocą przychodzi pan, który za niewielką opłatą i kaucją wypożycza kolorowe chusty, aby zbyt roznegliżowane kobiety takie, jak ja mogły się okryć i bez wstydu wejść do świątyni. W drodze powrotnej mijamy leżącego Buddę. Podglądamy go troche przez okno i stwierdzamy, że nie musimy już kupować biletu 😉
Każdego dnia staramy się zjeść tyle owoców, aby mieć ich dosyć, ale to chyba niemożliwe. Kuba codziennie je duże ilości mango, ale nie wykluczają one oczywiście naszego ulubionego dania – mango sticky rice, które jemy nawet 3 razy dziennie. Ja jem arbuzy i moje ostatnie odkrycie – mangosteeny. Mangosteen to owoc, ktory wyglada jak burak w kształcie pomidora. Ma grubą, barwiącą na bordowo skórkę, którą trzeba nacisnąć mocno i rozerwać, aby dostać się do wnętrza, w którym jadalna część wygląda jak czosnek. Tego smaku nie umiem porównać do żadnego innego owocu, ale jest tak pyszny, że bez problemu zjadam sama dużą torbę tych owoców. Korzystam ile się da, bo mangosteenów podobno nie można kupić w Polsce – są bardzo delikatne i szybko się psują, przez co nie nadają się do transportu.
Jeszcze trochę kręcimy się po Bangkoku, najczęściej w okolicy Khao San, ale zdecydowamie wolimy Rambuttri Soi – ulice obok, która jest dużo spokojniejsza. Robimy ostatnie zakupy, wydajemy pozostałe resztki pieniędzy na ostatni masaż. Khao San bez względu na porę dnia czy nocy jest załoczona do granic możliwości, głośna i męcząca. Wszędzie są restauracje i kluby, z których muzyka miesza się i dosłownie wali po głowie. Wszechobecni naganiacze zachęcają do wizyty w klubie, albo przejażdżki na ping-pong show. Krajobrazu dopełniają zalani w trupa turyści krążący między klubami a ulicznymi sprzedawcami smażonych skorpionów i drewnianych żab. Lubię ten chaos, ale trzeciego dnia zawsze zaczynam mieć trochę dosyć.
Czas więc wracać do domu. Z Polski dochodzą do nas wspaniałe wieści – podobno jest -15C.
O 6 rano znów upychamy się z bagażami i innymi turystami w minivanie i jedziemy na lotnisko. Humory mamy nienajlepsze, ale spotkała nas miła niespodzianka na koniec – pani, od której kupowaliśmy zawsze mango sticky rice zdążyła przyżądzić je dla nas na śniadanie. I tym miłym akcentem i daniem, od którego prawie się uzależniliśmy kończymy naszą azjatycką wycieczkę 🙂

W drodze do Bangkoku

Nasza podróż po woli dobiega końca. Z samego rana ze szczerym żalem żegnamy Koh Lipe i wsiadamy na pierwszą łódkę płynącą do małego miasteczka Pak Bara. Generalnie nie ma tam nic oprócz dwóch hoteli i mnóstwa agencji oferujących bilety na łódki płynące na Koh Lipe. Dalej od razu przesiadamy sie do minivana, który ma nas zawieźć na lotnisko w Hat Yai. Nasz samochód wypchany jest już po brzegi, najgorzej mają chłopaki z tyłu – są tak ściśnięci między bagażami, że jeden prawie siedzi na kolanach drugiemu, a od góry przyciska go jeszcze deska surfingowa. Jest też problem z resztą bagaży – nie ma już na nie miejsca i kierowca kombinuje gdzie jeszcze można je upchnąć. I w tym momencie pojawia się para Australijczyków, którzy też mają bilety na naszego vana.
Dotychczasowa podróż nauczyła nas, że Azjaci są mistrzami upychania nadprogramowych pasażerów, bagaży, zwierząt, mebli i innych sprzętów w każdym pojeździe, więc i tym razem mamy pewność, że ruszymy w komplecie- to tylko kwestia czasu. W rezultacie po 10 minutach wszyscy zmierzamy w kierunku lotniska i nikt nie siedzi na dachu ani nie biegnie za samochodem. To azjatyckie upychanie ma swoją dobrą stronę – pomaga zawrzeć nowe znajomości, właściwie nie ma wyjścia – kiedy się siedzi na czyimś plecaku, albo kolanach wypada coś powiedzieć 😉
Na lotnisku mamy trochę przygód, bo bankomat zjadł kartę Kuby, a obsługa lotniska nie bardzo wie jak nam pomóc. Niestety nie da się nic zrobić i karta zostaje na wieczne zapomnienie w różowym tajskim bankomacie.
Po 21 lądujemy na drugim lotnisku – Don Muang, skąd dzieli nas już tylko 1,5 godzinna podróż autobusem numer 59. W autobusie jest miła atmosfera, kiedy wsiadamy kierowca się z nami wita 🙂 My też odpowiadamy grzecznie dzień dobry i za chwilę podchodzi do nas pani bileterka z poważną miną i kolorowym, błyszczącym piórnikiem w ręku, w którym ma bilety i pieniądze do wydawania reszty. Kiedy pani potrząsa tym kalejdoskopem to znak, że trzeba zapłacić. Autobus ma otwarte w trakcie jazdy wszystkie okna i drzwi, właściwie rzadko zatrzymuje się na przystankach, najczęściej tylko zwalnia, a pasażerowie wsiadają i wysiadają w biegu.
Po całym dniu spędzonym w drodze wreszcie docieramy na Khao San Road, gdzie zatrzymujemy się w hotelu Marry V. Aby dojść do części z pokojami musimy przejść przez restaurację i jej zaplecze, a później przez mieszkanie właścicieli. Dzięki temu wiemy, że w tej restauracji napewno nic nie zamówimy. W mieszkaniu zawsze jest włączony telewizor, a na podłodze siedzą domownicy, jedzą ryż i oglądają tajskie seriale. Wszędzie są porozrzucane ich buty i inne rzeczy osobiste, ale oni nie przejmują się kręcącymi się gośćmi. Mogłoby się wydawać, że ten hotel to obraz nędzy i rozpaczy, ale wcale tak nie jest. To jeden z popularniejszych questhousów w okolicy, a questhousy w Bangkoku wszystkie tak wyglądają. Dostajemy jeden z ostatnich pokoi, bo prawie wszystko jest zajęte, właściwie bierzemy trójkę, bo dwójek już nie ma. Mamy czystą pościel, ciepłą wodę i naprawdę duże okno, co jest tutaj nie lada luksusem. Postanawiamy się wyspać, zebrać siły i z samego rana wyruszyć na miasto i zakupy.

Jesteśmy w raju – Koh Lipe

Tak, znaleźliśmy się w raju i nie mamy co do tego żadnych wątpliwości. Koh Lipe, to maleńka wyspa na południu Tajlandii. W najszerszym miejscu ma 3km. Nie docierają na nią żadne biura podróży. Nie jest łatwo się na nią dostać, ale warto. Jesteśmy w szczycie sezonu i wyspa w porównaniu z tym, kiedy byłam tu dwa lata temu w październiku, jest zatłoczona na tyle, że w małych domkach na plaży ciężko znaleźć nocleg. Mimo to plaże są raczej puste. Wszędzie można dojść na piechotę, nie ma tu samochodów, tylko parę skuterów, które dowożą towar do sklepików i restauracji. Mieszkańcami wyspy są Cyganie morscy, jest ich około 600 stałych mieszkańców. Na wyspie jest nawet szpital i szkoła podstawowa, która znajduje się wprost na plaży. Plaże są trzy:
Sunset Beach – najtrudniej do niej dotrzeć, trzeba przejść prawie całą wyspę w najszerszym miejscu. Ma hippisowski klimat i piękne zachody słońca.
Pattaya – jest najbardziej rozrywkowa, większość barów i restauracji znajduje się właśnie na niej, tutaj też kwitnie życie nocne. Prawie wszystkie łódki z turystami przypływają właśnie na Pattaye, dlatego najwięcej osób zatrzymuje się już tutaj.
Sunrise Beach – znajduje się po przeciwległej stronie wyspy w stosunku do Pattayi. Według nas jest najładniejsza – wszystkie 3 plaże mają idealnie biały piasek i przejrzystą błękitną wodę, ale Sunrise jest najdłuższa i najszersza. Blisko niej są dwie maleńkie wysepki – Koh Kra i Koh Usen, do których można dopłynąć o własnych siłach, albo kajakiem i mieć całą wysepkę tylko do swojej dyspozycji. Podczas odpływu można tam nawet dojść zanurzając się najwyżej do pasa. Wokół tych wysepek jest najwięcej rybek, krabów, ogórków morskich i innych żyjątek.
Mieszkamy właśnie na Sunrise Beach w małym bambusowym domku na plaży. Od kryształowej wody dzieli nas tylko kilka metrów białego piasku. Mamy własny taras i hamak, na którym przesiadujemy często w towarzystwie okolicznych psów, które do nas przychodzą. Są też koty, którym nigdy nie odpuszczamy i każdego napotkanego porządnie tarmosimy. Cały dzień chodzimy w strojach kąpielowych i boso, leniąc się, opalając, pływając, oglądając morskie zwierzątka i rybki, bo jest ich tutaj sporo i tylko czasem robiąc szybki wypad w głąb wyspy na ryż z krewetkami. Wieczorami chodzimy na filmy do pobliskiej restauracji – na ogół straszne starocie, ale zdarzają się też nowości. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba, to miejsce jest idealne i lepszego odpoczynku nie mogliśmy sobie wymarzyć. Zostajemy tu na 6 dni.

Langkawi

Po krótkim, zaledwie godzinnym locie wylądowaliśmy na Langkawi. Około 23 meldujemy się w naszym hotelu – Mali Perdana Resort. Hotel położony jest przy głównym deptaku, ale trochę z boku i na samej plaży. Wokół jest niestety zupełnie ciemno i nie wiemy jak ona wygląda. Rano okazuje się, że całkiem nieźle, ale i tak postanawiamy nie zostawać na Langkawi dłużej niż dwie noce.
Rano wypożyczamy skuter i cały dzień jeździmy po wyspie. Drogi są w bardzo dobrym stanie, a podczas tankowania jesteśmy w szoku, bo litr benzyny kosztuje 1,9 RM, czyli mniej więcej 1,9 zł, bo przelicznik jest prawie 1 do 1. Żałujemy, że tankujemy do pełna tylko skuter, a nie Evo Kuby 😉 Styl jazdy też jakby nie azjatycki, więc czujemy się bezpiecznie.
Langkawi należy do archipelagu 99 wysp, z których jest podobno najładniejsza. Wyspa jest rzeczywiście piękna, z każdej strony otaczają ją szerokie i prawie puste plaże z białym piaskiem i turkusową wodą. Omijamy popularne atrakcje, takie jak farma krokodyli czy park wodny. Zdecydowanie wolimy naturę, więc jeździmy od wybrzeża do wybrzeża zatrzymując się jak tylko zobaczymy coś ciekawego. Niesamowite są plaże z czarnym piaskiem. Woda jest idealnie przejrzysta i błękitna, a piasek na plaży czarny. Po drodze spotykamy małpki i stado krów, które beztrosko chodzą sobie po ulicy. Jednej z nich rogi przekręciły się o 180 stopni i wiszą smętnie po bokach głowy, wyglądając zupełnie jak uszy, ale krowa nie wygląda na nieszczęśliwą.
Podczas jazdy skuterem nieźle się spaliliśmy, co zauważyliśmy oczywiście dopiero po fakcie. Mamy piękną farmerską opaleniznę – jak zdejmujemy koszulki wyglądamy jakbyśmy nadal mieli je na sobie. Trzeba będzie to wyrównać. Już jutro na Ko Lipe 🙂

Melaka

Cały poprzedni dzień zastanawialiśmy się czy jechać do Cameron Highlands zobaczyć pola herbaciane czy do Melaki, żeby trochę się polenić. W końcu padło na Melakę, bo jest dużo bliżej, pomimo to, że według wielu osób to nudne kolonialne miasteczko portowe jakich wiele.
Nie zgadzamy się z tym w ogóle, jak do tej pory to jest miejsce, które podoba nam sie w Malezji najbardziej. Ma tak fajny klimat, że postanowiliśmy zostać na dwie noce. Śpimy w ładnym i porządnym hotelu, co jest miłą odmianą, bo norę nadal wspominamy ze zgrozą. Poza tym nasz pokój kosztuje dokładnie połowę tego, co w Kuala Lumpur, a obsługa jest bardzo miła i pomocna, czego nie można powiedzieć o wiecznie obrażonych Chińczykach w Chinatown Inn. Na marginesie, będziemy musieli wrócić się do nich przed wylotem na Langkawi, bo niechcący zakosiliśmy im kluczyk od sejfu.

Widok z okna mamy na chińską restaurację, która wygląda jak świątynia. W ciągu dnia stoi pusta, a wieczorem i w nocy jest pełna gości. Całe chińskie rodziny siedzą przy okrągłych stołach i zamawiają niewyobrażalną ilość jedzenia, bekając co chwila i rozrzucając serwetki po całej restauracji. Pewnego wieczora i my wybraliśmy się tam, aby zjeść kolację w chińskim stylu. Nie było źle, ale nic nie przebije hinduskiej restauracji, w której byliśmy następnego dnia i zjedliśmy tam najlepsze garlic naany na świecie. Nawet u źródła – w Indiach nie jadłam tak dobrych naanów.

W Melace wszędzie można dojść na piechotę, a miasteczko jest naprawdę urocze. Gdyby zabrać z niego azjatyckich mieszkańców, każdy by pewnie powiedział, że to musi być południe Europy. Przez miasto przepływa rzeka, nad którą stoją jeden koło drugiego kolorowe domki, w których są restauracje i małe galerie. Rzeka poprzecinana jest małymi klimatycznymi mostkami, przy których pływają, albo wylegują się na słońcu ogromne jaszczurki, które są wielkości średnich krokodyli – nie wiemy jak się nazywają. Po ulicach jeżdżą riksze rowerowe, ale takie, które można spotkać tylko tutaj – każda jest ozdobiona niesamowitą ilością sztucznych kwiatów, maskotek, lampek choinkowych, każda ma daszek w kształcie wielkiego kolorowego motyla, albo kwiatu. Kierowca rikszy jest zawsze uśmiechnięty i wesoło zachęca do obciachowej przejażdżki w takt „Gangnam Style”, który leci z małego radyjka przy rikszy rozkręconego na cały regulator. Wszystko to w sumie sprawia, że Melaka jest miłym, trochę leniwym i kolorowym miasteczkiem, a dla nas oazą spokoju i chilloutu po dniach spędzonych w Kuala.
Muszę na koniec dodać, że nasza fatyga, aby oddać klucz do sejfu została doceniona przez chińskiego bossa naszego hotelu, który się do nas uśmiechnął 😉