Bangkok

Z samego rana czyli o 11:00 po porządnym śniadaniu ruszamy w kierunku Chatuchak – największego w Tajlandii bazaru weekendowego. Można tu kupić wszystko: stylowe poszewki na poduszki, żywe zwierzęta, wyposażenie restauracji, sztuczne kwiaty, amulety…nie wiem czy jest coś, czego tu nie można kupić. My kupujemy głównie owoce i szybko postanawiamy zmienić kierunek, bo po godzinie mamy już trochę dosyć tłumu i upału. Jedziemy w okolice MBK i Siam – centrów handlowych, w których robiłam zakupy z siostrą rok temu. Właściwie są to bazary, ale zlokalizowane w wysokich piętrowych budynkach. Postanawiamy się rozdzielić, aby Kuba nie musiał oglądać sukienek, a ja elektroniki. Jeszcze kilka par okularów na Khao San i koszulek i zakupy mamy z głowy. Jeśli chodzi o ubrania dla kobiet, to wszystko jest szyte w jednym raczej małym rozmiarze, rzadko można przymierzyć, ale warto kupować nawet na oko, bo ceny są bardzo niskie, a ciuchy fajne. Ubrania dla mężczyzn to głównie podróbki, ale można też znaleźć naprawdę oryginalne i porządne t-shirty.
Wypadałoby coś zwiedzić, więc idziemy piechotą do świątyni Wat Arun. To moja ulubiona świątynia w Bangkoku, jest naprawdę ładna – cała pokryta wzorami z terakoty. Z daleka wygląda szaro, ale z bliska jest bardzo kolorowa. Można wejść na samą górę po wąskich stromych schodkach, nie każdemu się chce, ale warto, bo widok z góry na miasto i rzekę jest niesamowity. Moje spodenki okazują się być za krótkie i nie są stosownym strojem do świątyni, na szczęście z pomocą przychodzi pan, który za niewielką opłatą i kaucją wypożycza kolorowe chusty, aby zbyt roznegliżowane kobiety takie, jak ja mogły się okryć i bez wstydu wejść do świątyni. W drodze powrotnej mijamy leżącego Buddę. Podglądamy go troche przez okno i stwierdzamy, że nie musimy już kupować biletu 😉
Każdego dnia staramy się zjeść tyle owoców, aby mieć ich dosyć, ale to chyba niemożliwe. Kuba codziennie je duże ilości mango, ale nie wykluczają one oczywiście naszego ulubionego dania – mango sticky rice, które jemy nawet 3 razy dziennie. Ja jem arbuzy i moje ostatnie odkrycie – mangosteeny. Mangosteen to owoc, ktory wyglada jak burak w kształcie pomidora. Ma grubą, barwiącą na bordowo skórkę, którą trzeba nacisnąć mocno i rozerwać, aby dostać się do wnętrza, w którym jadalna część wygląda jak czosnek. Tego smaku nie umiem porównać do żadnego innego owocu, ale jest tak pyszny, że bez problemu zjadam sama dużą torbę tych owoców. Korzystam ile się da, bo mangosteenów podobno nie można kupić w Polsce – są bardzo delikatne i szybko się psują, przez co nie nadają się do transportu.
Jeszcze trochę kręcimy się po Bangkoku, najczęściej w okolicy Khao San, ale zdecydowamie wolimy Rambuttri Soi – ulice obok, która jest dużo spokojniejsza. Robimy ostatnie zakupy, wydajemy pozostałe resztki pieniędzy na ostatni masaż. Khao San bez względu na porę dnia czy nocy jest załoczona do granic możliwości, głośna i męcząca. Wszędzie są restauracje i kluby, z których muzyka miesza się i dosłownie wali po głowie. Wszechobecni naganiacze zachęcają do wizyty w klubie, albo przejażdżki na ping-pong show. Krajobrazu dopełniają zalani w trupa turyści krążący między klubami a ulicznymi sprzedawcami smażonych skorpionów i drewnianych żab. Lubię ten chaos, ale trzeciego dnia zawsze zaczynam mieć trochę dosyć.
Czas więc wracać do domu. Z Polski dochodzą do nas wspaniałe wieści – podobno jest -15C.
O 6 rano znów upychamy się z bagażami i innymi turystami w minivanie i jedziemy na lotnisko. Humory mamy nienajlepsze, ale spotkała nas miła niespodzianka na koniec – pani, od której kupowaliśmy zawsze mango sticky rice zdążyła przyżądzić je dla nas na śniadanie. I tym miłym akcentem i daniem, od którego prawie się uzależniliśmy kończymy naszą azjatycką wycieczkę 🙂

W drodze do Bangkoku

Nasza podróż po woli dobiega końca. Z samego rana ze szczerym żalem żegnamy Koh Lipe i wsiadamy na pierwszą łódkę płynącą do małego miasteczka Pak Bara. Generalnie nie ma tam nic oprócz dwóch hoteli i mnóstwa agencji oferujących bilety na łódki płynące na Koh Lipe. Dalej od razu przesiadamy sie do minivana, który ma nas zawieźć na lotnisko w Hat Yai. Nasz samochód wypchany jest już po brzegi, najgorzej mają chłopaki z tyłu – są tak ściśnięci między bagażami, że jeden prawie siedzi na kolanach drugiemu, a od góry przyciska go jeszcze deska surfingowa. Jest też problem z resztą bagaży – nie ma już na nie miejsca i kierowca kombinuje gdzie jeszcze można je upchnąć. I w tym momencie pojawia się para Australijczyków, którzy też mają bilety na naszego vana.
Dotychczasowa podróż nauczyła nas, że Azjaci są mistrzami upychania nadprogramowych pasażerów, bagaży, zwierząt, mebli i innych sprzętów w każdym pojeździe, więc i tym razem mamy pewność, że ruszymy w komplecie- to tylko kwestia czasu. W rezultacie po 10 minutach wszyscy zmierzamy w kierunku lotniska i nikt nie siedzi na dachu ani nie biegnie za samochodem. To azjatyckie upychanie ma swoją dobrą stronę – pomaga zawrzeć nowe znajomości, właściwie nie ma wyjścia – kiedy się siedzi na czyimś plecaku, albo kolanach wypada coś powiedzieć 😉
Na lotnisku mamy trochę przygód, bo bankomat zjadł kartę Kuby, a obsługa lotniska nie bardzo wie jak nam pomóc. Niestety nie da się nic zrobić i karta zostaje na wieczne zapomnienie w różowym tajskim bankomacie.
Po 21 lądujemy na drugim lotnisku – Don Muang, skąd dzieli nas już tylko 1,5 godzinna podróż autobusem numer 59. W autobusie jest miła atmosfera, kiedy wsiadamy kierowca się z nami wita 🙂 My też odpowiadamy grzecznie dzień dobry i za chwilę podchodzi do nas pani bileterka z poważną miną i kolorowym, błyszczącym piórnikiem w ręku, w którym ma bilety i pieniądze do wydawania reszty. Kiedy pani potrząsa tym kalejdoskopem to znak, że trzeba zapłacić. Autobus ma otwarte w trakcie jazdy wszystkie okna i drzwi, właściwie rzadko zatrzymuje się na przystankach, najczęściej tylko zwalnia, a pasażerowie wsiadają i wysiadają w biegu.
Po całym dniu spędzonym w drodze wreszcie docieramy na Khao San Road, gdzie zatrzymujemy się w hotelu Marry V. Aby dojść do części z pokojami musimy przejść przez restaurację i jej zaplecze, a później przez mieszkanie właścicieli. Dzięki temu wiemy, że w tej restauracji napewno nic nie zamówimy. W mieszkaniu zawsze jest włączony telewizor, a na podłodze siedzą domownicy, jedzą ryż i oglądają tajskie seriale. Wszędzie są porozrzucane ich buty i inne rzeczy osobiste, ale oni nie przejmują się kręcącymi się gośćmi. Mogłoby się wydawać, że ten hotel to obraz nędzy i rozpaczy, ale wcale tak nie jest. To jeden z popularniejszych questhousów w okolicy, a questhousy w Bangkoku wszystkie tak wyglądają. Dostajemy jeden z ostatnich pokoi, bo prawie wszystko jest zajęte, właściwie bierzemy trójkę, bo dwójek już nie ma. Mamy czystą pościel, ciepłą wodę i naprawdę duże okno, co jest tutaj nie lada luksusem. Postanawiamy się wyspać, zebrać siły i z samego rana wyruszyć na miasto i zakupy.

Jesteśmy w raju – Koh Lipe

Tak, znaleźliśmy się w raju i nie mamy co do tego żadnych wątpliwości. Koh Lipe, to maleńka wyspa na południu Tajlandii. W najszerszym miejscu ma 3km. Nie docierają na nią żadne biura podróży. Nie jest łatwo się na nią dostać, ale warto. Jesteśmy w szczycie sezonu i wyspa w porównaniu z tym, kiedy byłam tu dwa lata temu w październiku, jest zatłoczona na tyle, że w małych domkach na plaży ciężko znaleźć nocleg. Mimo to plaże są raczej puste. Wszędzie można dojść na piechotę, nie ma tu samochodów, tylko parę skuterów, które dowożą towar do sklepików i restauracji. Mieszkańcami wyspy są Cyganie morscy, jest ich około 600 stałych mieszkańców. Na wyspie jest nawet szpital i szkoła podstawowa, która znajduje się wprost na plaży. Plaże są trzy:
Sunset Beach – najtrudniej do niej dotrzeć, trzeba przejść prawie całą wyspę w najszerszym miejscu. Ma hippisowski klimat i piękne zachody słońca.
Pattaya – jest najbardziej rozrywkowa, większość barów i restauracji znajduje się właśnie na niej, tutaj też kwitnie życie nocne. Prawie wszystkie łódki z turystami przypływają właśnie na Pattaye, dlatego najwięcej osób zatrzymuje się już tutaj.
Sunrise Beach – znajduje się po przeciwległej stronie wyspy w stosunku do Pattayi. Według nas jest najładniejsza – wszystkie 3 plaże mają idealnie biały piasek i przejrzystą błękitną wodę, ale Sunrise jest najdłuższa i najszersza. Blisko niej są dwie maleńkie wysepki – Koh Kra i Koh Usen, do których można dopłynąć o własnych siłach, albo kajakiem i mieć całą wysepkę tylko do swojej dyspozycji. Podczas odpływu można tam nawet dojść zanurzając się najwyżej do pasa. Wokół tych wysepek jest najwięcej rybek, krabów, ogórków morskich i innych żyjątek.
Mieszkamy właśnie na Sunrise Beach w małym bambusowym domku na plaży. Od kryształowej wody dzieli nas tylko kilka metrów białego piasku. Mamy własny taras i hamak, na którym przesiadujemy często w towarzystwie okolicznych psów, które do nas przychodzą. Są też koty, którym nigdy nie odpuszczamy i każdego napotkanego porządnie tarmosimy. Cały dzień chodzimy w strojach kąpielowych i boso, leniąc się, opalając, pływając, oglądając morskie zwierzątka i rybki, bo jest ich tutaj sporo i tylko czasem robiąc szybki wypad w głąb wyspy na ryż z krewetkami. Wieczorami chodzimy na filmy do pobliskiej restauracji – na ogół straszne starocie, ale zdarzają się też nowości. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba, to miejsce jest idealne i lepszego odpoczynku nie mogliśmy sobie wymarzyć. Zostajemy tu na 6 dni.

Langkawi

Po krótkim, zaledwie godzinnym locie wylądowaliśmy na Langkawi. Około 23 meldujemy się w naszym hotelu – Mali Perdana Resort. Hotel położony jest przy głównym deptaku, ale trochę z boku i na samej plaży. Wokół jest niestety zupełnie ciemno i nie wiemy jak ona wygląda. Rano okazuje się, że całkiem nieźle, ale i tak postanawiamy nie zostawać na Langkawi dłużej niż dwie noce.
Rano wypożyczamy skuter i cały dzień jeździmy po wyspie. Drogi są w bardzo dobrym stanie, a podczas tankowania jesteśmy w szoku, bo litr benzyny kosztuje 1,9 RM, czyli mniej więcej 1,9 zł, bo przelicznik jest prawie 1 do 1. Żałujemy, że tankujemy do pełna tylko skuter, a nie Evo Kuby 😉 Styl jazdy też jakby nie azjatycki, więc czujemy się bezpiecznie.
Langkawi należy do archipelagu 99 wysp, z których jest podobno najładniejsza. Wyspa jest rzeczywiście piękna, z każdej strony otaczają ją szerokie i prawie puste plaże z białym piaskiem i turkusową wodą. Omijamy popularne atrakcje, takie jak farma krokodyli czy park wodny. Zdecydowanie wolimy naturę, więc jeździmy od wybrzeża do wybrzeża zatrzymując się jak tylko zobaczymy coś ciekawego. Niesamowite są plaże z czarnym piaskiem. Woda jest idealnie przejrzysta i błękitna, a piasek na plaży czarny. Po drodze spotykamy małpki i stado krów, które beztrosko chodzą sobie po ulicy. Jednej z nich rogi przekręciły się o 180 stopni i wiszą smętnie po bokach głowy, wyglądając zupełnie jak uszy, ale krowa nie wygląda na nieszczęśliwą.
Podczas jazdy skuterem nieźle się spaliliśmy, co zauważyliśmy oczywiście dopiero po fakcie. Mamy piękną farmerską opaleniznę – jak zdejmujemy koszulki wyglądamy jakbyśmy nadal mieli je na sobie. Trzeba będzie to wyrównać. Już jutro na Ko Lipe 🙂

Melaka

Cały poprzedni dzień zastanawialiśmy się czy jechać do Cameron Highlands zobaczyć pola herbaciane czy do Melaki, żeby trochę się polenić. W końcu padło na Melakę, bo jest dużo bliżej, pomimo to, że według wielu osób to nudne kolonialne miasteczko portowe jakich wiele.
Nie zgadzamy się z tym w ogóle, jak do tej pory to jest miejsce, które podoba nam sie w Malezji najbardziej. Ma tak fajny klimat, że postanowiliśmy zostać na dwie noce. Śpimy w ładnym i porządnym hotelu, co jest miłą odmianą, bo norę nadal wspominamy ze zgrozą. Poza tym nasz pokój kosztuje dokładnie połowę tego, co w Kuala Lumpur, a obsługa jest bardzo miła i pomocna, czego nie można powiedzieć o wiecznie obrażonych Chińczykach w Chinatown Inn. Na marginesie, będziemy musieli wrócić się do nich przed wylotem na Langkawi, bo niechcący zakosiliśmy im kluczyk od sejfu.

Widok z okna mamy na chińską restaurację, która wygląda jak świątynia. W ciągu dnia stoi pusta, a wieczorem i w nocy jest pełna gości. Całe chińskie rodziny siedzą przy okrągłych stołach i zamawiają niewyobrażalną ilość jedzenia, bekając co chwila i rozrzucając serwetki po całej restauracji. Pewnego wieczora i my wybraliśmy się tam, aby zjeść kolację w chińskim stylu. Nie było źle, ale nic nie przebije hinduskiej restauracji, w której byliśmy następnego dnia i zjedliśmy tam najlepsze garlic naany na świecie. Nawet u źródła – w Indiach nie jadłam tak dobrych naanów.

W Melace wszędzie można dojść na piechotę, a miasteczko jest naprawdę urocze. Gdyby zabrać z niego azjatyckich mieszkańców, każdy by pewnie powiedział, że to musi być południe Europy. Przez miasto przepływa rzeka, nad którą stoją jeden koło drugiego kolorowe domki, w których są restauracje i małe galerie. Rzeka poprzecinana jest małymi klimatycznymi mostkami, przy których pływają, albo wylegują się na słońcu ogromne jaszczurki, które są wielkości średnich krokodyli – nie wiemy jak się nazywają. Po ulicach jeżdżą riksze rowerowe, ale takie, które można spotkać tylko tutaj – każda jest ozdobiona niesamowitą ilością sztucznych kwiatów, maskotek, lampek choinkowych, każda ma daszek w kształcie wielkiego kolorowego motyla, albo kwiatu. Kierowca rikszy jest zawsze uśmiechnięty i wesoło zachęca do obciachowej przejażdżki w takt „Gangnam Style”, który leci z małego radyjka przy rikszy rozkręconego na cały regulator. Wszystko to w sumie sprawia, że Melaka jest miłym, trochę leniwym i kolorowym miasteczkiem, a dla nas oazą spokoju i chilloutu po dniach spędzonych w Kuala.
Muszę na koniec dodać, że nasza fatyga, aby oddać klucz do sejfu została doceniona przez chińskiego bossa naszego hotelu, który się do nas uśmiechnął 😉

Kuala Lumpur

Po wizycie w Genting wracamy do Kuala Lumpur. Miasto przypomina w pierwszej chwili Bangkok, ale mieszkańcy są zupełnie inni. Malezja jest krajem muzułmańskim i większość kobiet zakrywa się jak tylko może. Najczęściej chodzą w luźnych kolorowych strojach i chustach na głowie, ale sporo jest też takich, które noszą czadory i widać im tylko oczy. Widzieliśmy nawet kilkuletnie dziewczynki w chustach. Bardzo im współczuję, bo jest tak gorąco, że sama najchętniej zdjęłabym z siebie wszystko. Malezyjki dbają o to, żeby szczelnie się zakrywać, na szczęście nie wymagają tego samego od turystek, więc szorty i odkryte ramiona nikogo tu nie gorszą i nie zwracają uwagi. Może dlatego, że mieszka tu też sporo Chinek, które strojem nie przejmują się w ogóle i na tle pozakrywanych muzułmanek świecą wręcz gołymi tyłkami – są zdecydowanie najbardziej wyluzowaną pod tym względem grupą. Są jeszcze Hinduski – noszą najczęściej zdobione sari we wszystkich kolorach tęczy, co sprawia, że wyglądają jak kolorowe ptaki.
Malezyjczycy świetnie mówią po angielsku, więc wszędzie bez problemu można się dogadać. Wyjątkiem są tylko czasem Chińczycy. W ogóle Chińczycy robią na nas słabe wrażenie. Są strasznymi brudasami – w restauracjach rzucają chusteczki pod stół, mimo to, że obok stoi kosz, ciągle plują i bekają i wcale się tym nie przejmują.
Mieszkamy w Chinatown w hotelu Chinatown Inn, w którym zarezerwowaliśmy przez Agodę pokój -niezłą norę, jak się później okazało. Na zdjęciach wyglądało to nieźle, a w rzeczywistości przez brak klimatyzacji cały pokój był zawilgocony, śmierdzący, a grzyb z sufitu tylko czekaliśmy kiedy zejdzie i zabije nas we śnie. Ktoś go nieudolnie próbował chyba niedawno zamalować, ale zdążył już wyleźć spod farby i jakby zmierzał w naszą stronę. Pokój nie był wyposażony w taki luksus jak okno. Prawie całą noc nie zmrużyłam oka próbując oddychać przez poszewkę na kołdrę i wyobrażając sobie, że jesteśmy gdzieś indziej. Z samego rana z worami pod oczami i włosami przyklejonymi do czoła polecieliśmy do recepcji, aby zmienić pokój. Okazało się, że nasza decyzja, aby nie brać pokoi z klimą ze względu na bakterie i możliwość przeziębienia się, w Kuala Lumpur jest totalnie nietrafiona, bo przez wszechobecną wilgoć wszystkie pokoje bez klimatyzacji są w takim stanie jak nasza nora, która jeszcze nie raz będzie nas prześladować w koszmarach sennych.
Nasz hotel znajduje się na ulicy, na której jest jeden wielki bazar, który jest otwarty non-stop. Zmieniają się tylko stoiska. Wieczorem jest ich tak dużo, że nie widać nieba i nie wiadomo czy jest jeszcze jasno czy już ciemno. Można tu kupić chyba każdą możliwą podróbkę poczynając od torebek Louis Vuitton, a kończąc na piórach Montblanc. Jest tego tak dużo, że szczerze mówiąc nie chce nam się kupować nic oprócz owoców, które jemy cały czas, bo są niesamowite. Poza tym podróbki już nam się opatrzyły w Kambodży.
W Kuala chcieliśmy zobaczyć dwie rzeczy: Batu Caves i Petronas Towers. Pierwsza to hinduska świątynia na obrzeżach miasta, która znajduje się w jaskini. Prowadzą do niej bardzo długie schody, w których pokonaniu towarzyszy nam stado małpek. Przy schodach stoi ogromny, kilkunastometrowy pozłacany posąg. Całość robi wrażenie i warto się tam przejechać, tym bardziej, że w Kuala nie ma za wiele tego typu miejsc i właściwie nie ma co zwiedzać.
Na Petronas Towers wjechaliśmy o 18 i według pana sprzedającego bilety, to idealny moment, aby obejrzeć zachód słońca. Coś mu się chyba pomyliło, bo słońce zaszło ponad godzinę później, więc byliśmy trochę rozczarowani, ale i tak bardzo zadowoleni, bo Petronas Towers robią faktycznie ogromne wrażenie, a widok z nich jest niesamowity.
Żegnamy zatłoczone, gorące Kuala Lumpur i na dwa dni wyjeżdżamy do Melaki, żeby zobaczyć „prawdziwą Malezję”, jak reklamują to miasto sami Malezyjczycy.

Genting Highlands

Wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Wysiadamy z samolotu, głęboki wdech i…okazuje się, że ciężko się tu oddycha. Jest strasznie duszno, a wilgotność jest tak duża, że pierwsze parę wdechów przychodzi nam z trudem. Zmęczeni, spoceni i z zadyszką niczym emeryci, biegniemy do autobusu, który ma nas zawieźć na dworzec Pudu, gdzie jesteśmy umówieni z Kasią. Nie widzieliśmy jej 100 lat, więc cieszymy się na to spotkanie. Kasia pracuje w Genting Highlands, miejscowości położonej w górach i oddalonej od Kuala o godzinę jazdy. To właśnie będzie nasz pierwszy przystanek w Malezji.
Jeśli wpiszecie w wyszukiwarce grafiki google „Genting Highlands”, zobaczycie prawdziwe azjatyckie Las Vegas. Hotele, kolejki linowe, karuzele, rollercoastery, centra rozrywki, sklepy, wesołe miasteczka no i przede wszystkim jedyne kasyno w Malezji. Nad wszystkim góruje wielki tęczowy budynek, który idealnie oddaje klimat tego miejsca. To właśnie hotel, w którym śpimy – First World Hotel. Podobno to największy hotel w całej Azji – ma 28 pięter i zmieszczono w nim aż 6500 łóżek. Nasz pokój znajduje się na 27 piętrze i ma numer 27915 😉
W Genting Highlands jest wszystko. Paryski klimat? Nie ma problemu – jest kilkunastometrowa wieża Eiffla, a obok można kupić croissanty. Trochę dalej jesteśmy już w Londynie – Big Ben jak malowany. Zaraz za nim Wenecja i gondole sunące po szynach niczym płynące po kanałach między wąskimi weneckimi uliczkami. Każda łódka ma nawet własnego gondoliera – manekina z wiosłem. Dalej Statua Wolności na motorze i różowy Cadillac. Chcesz poczuć prawdziwą europejską zimę – tylko w Genting dostaniesz czapkę, kurtkę, rękawiczki i za grubą kasę wejdziesz na trochę do pomieszczenia, w którym pada śnieg i jest -10 stopni. To rozrywka idealna dla nas 😉
Gokarty, domy strachów, Święty Mikołaj na saniach, fontanny i karuzele, superbohaterowie, a między nimi niezliczona ilość sklepów i restauracji. Ilość ludzi, kolorów i atrakcji przyprawia o zawrót głowy. Nigdy nie wiedzieliśmy takiego miejsca i trzeba przyznać, że robi wrażenie, bo do tego wszystkiego utrzymane jest w azjatyckim stylu 😉 Poza tym jesteśmy praktycznie jedynymi turystami tutaj.
Wieczorem Kasia zabrała nas na kolację do restauracji ze wszystkimi odmianami azjatyckiej kuchni. Nie wiem czy było tam coś, czego nie spróbowaliśmy. Po 2 godzinach wytoczyliśmy się zachwyceni Azją jeszcze bardziej i skierowaliśmy w stronę lodowiska (tak, oczywiście lodowisko też w Genting mają), żeby zobaczyć rewię, w której jeździ Kasia.
Genting Highlands jest tak zupełnie inne od wszystkiego, co widziałam do tej pory w Azji, że naprawdę warto je zobaczyć choćby dla samego kontrastu.

Phnom Penh

Z samego rana wsiedliśmy w typowy lokalny autobus i wyruszyliśmy do Phnom Penh. Mieliśmy po drodze trochę przygód, bo na naszych miejscach siedziały panie, które na bilecie miały zaznaczone te same miejsca, co my. Okazało się, że nasz bilet został wystawiony z wczorajszą datą i to my mamy problem, bo nasze miejsca zostaly juz sprzedane właśnie im. Na szczęście kierowca znalazł dla nas dodatkowe miejsca mimo to, że autobus był pełny.
Trafił się nam prawdziwy kierowca z bombowca. Wyprzedzał wszystkich nie zważając czy z naprzeciwka coś jedzie, spychał jadących poboczem rowerzystów i rikszarzy, trąbił bez przerwy, a wszystko to w takt kambodżańskiego karaoke, które puścił nam w telewizorze na cały regulator. Spać się nie dało, bo droga była w takim stanie, że trzeba było uważać, aby nie wybić sobie kolanami zębów, co chwila też zaliczaliśmy takie hamowanie, że większość lądowała twarzą na zagłówku fotela z przodu. W sumie najgorsze z tego wszystkiego było i tak karaoke.
Po drodze mijaliśmy wsie z małymi drewnianymi chatkami na wysokich palach i pola ryżowe. Kambodża jet zielona i piękna, ale wszędzie poza miastami widać straszną biedę. Chatki wyglądają, jakby miały się zaraz rozlecieć, dzieciaki latają umorusane na golasa, na drogach rzadko widuje się samochody.
Po 8 godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Phnom Penh to jeden wielki chaos. Mnóstwo ludzi, skuterów, rowerów, ulicznych restauracji, splątanych kabli, kramów ze wszystkim, co można sprzedać i wszechobecny brud: szczury, karaluchy i inne atrakcje. Wszyscy jeżdżą jak wariaci, mijając się na milimetry i trąbiąc. Na ulicach nie ma pasów, jazda pod prąd jest wszechobecna, a wszystko to powoduje, że przejście na drugą stronę ulicy zamienia się w walkę o życie. Ludzie jeżdżą na skuterach bez kasków, wożą ze sobą małe dzieci na rękach, często widzi się 4, a nawet 5 osób na jednym skuterze. Nie ma takiej rzeczy, której by nie przetransportowali skuterem: 4 materace na raz, 3 sedesy, dwie świnie – żaden problem, zmieści się jeszcze babcia.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Capitol, mamy w miarę porządny pokój z klimatyzacją za 10$. Wieczorem okazuje się, że w naszym pokoju nie ma ciepłej wody, a hotel jest zapełniony po brzegi i nie ma gdzie nas przenieść. Po małej awanturze dostajemy rabat i płacimy 7$. Wolelibyśmy oczywiście ciepłą wodę, ale jest już za późno, aby szukać innego hotelu.
Byliśmy dziś w muzeum Tuol Sleng – to dawna szkoła, której budynki Pol Pot zamienił w więzienie. Wszystko pozostawiono tam w takim stanie, w jakim zastali je Wietnamczycy likwidując to miejsce pod koniec lat siedemdziesiątych. Widok jest przerażający. Z tysięcy więźniów przeżyło siedmiu, tylko jeden z nich żyje do dziś. Był dziś w więzieniu i można było z nim porozmawiać.
Naszym głównym środkiem transportu są tuk – tuki. Jeździmy wszędzie za dolara, ostro się targując. Idziemy sobie ulicą i co chwila mija nas ktoś proponując podwózkę. Pytamy za ile i zaczynamy negocjacje. Najpierw zawsze jesteśmy oburzeni stawką kierowcy, a on jeszcze bardziej naszą propozycją. Idziemy dalej i targujemy się po drodze, w końcu nasz kierowca wściekły i bliski popłakania się każe nam wsiadać. Przy płaceniu też wygląda jakbyśmy przed chwilą zabili mu kogoś z rodziny. W biznesie nie ma sentymentów 😉
Drugi dzień spędzamy w szkole gotowania. Bardzo się cieszymy, że w końcu się najemy, bo w Kambodży jedzenie jest raczej kiepskie i ciągle chodzimy głodni. Najpierw jedziemy na targ kupić produkty, które będą nam potrzebne do przygotowania naszych dań. Targ jest niesamowicie kolorowy, tłoczny i śmierdzący, bo sprzedają tu suszone ryby i owoce morza, które czuć na kilometr. Większość rzeczy widzimy pierwszy raz w życiu i nie wiemy za bardzo co w końcu kupiliśmy. Jest tu wszystko poczynając od owoców i warzyw, których nazw nie znamy, przez jajka zakopane w ziemi aż po ślimaki i żaby.
Umiemy już zrobić kiełbasę kurczakowo – bananową, kurczaka curry, sałatkę z pomelo i krewetek i jakiś dziwny kogel mogel zapieczony w małej dyni. Ze szkoły jedziemy prosto na Russian Market, który słynie z tego, że to, co „wyjdzie bokiem” z fabryk szyjących dla dużych koncernów ląduje później właśnie tam. Dzięki naszym zdolnościom negocjacyjnym wytrenowanym na kierowcach tuk – tuków, tu też robimy udane zakupy doprowadzając sprzedawców prawie do płaczu 😉
Żegnamy Phnom Penh i Kambodżę, za chwilę mamy lot do Kuala Lumpur 🙂

Wioski na wodzie

Wioski na wodzie w okolicy Siem Reap to faktycznie komercyjna papka dla turystów. Trochę o tym czytaliśmy, mimo to postanowiliśmy zaryzykować, bo w naszym napiętym planie nie mieliśmy gdzie wepchnąć tych prawdziwych wiosek na wodzie – są trochę za daleko. Poza tym nasz szalony driver przebrany za Mikołaja zaoferował nam, że dzięki swoim szerokim znajomościom załatwi bilety za „jedyne” 15 dolarów. Oficjalna cena to 20$, choć właściwie nie wiadomo co w ogóle oznacza w tym wypadku „cena oficjalna”, bo nie ma jej ani na bilecie, ani nigdzie przy kasie. Pewnie każdy płaci tyle, na ile wygląda. Bardzo możliwe, że daliśmy się naciągnąć, ale i tak nie aż tak bardzo jak inni.

Tak więc wszyscy razem, bo kierowcę też zabraliśmy ze sobą, płyniemy łódką do pływających wiosek Chong Kneas. Po drodze ucinamy sobie pogawędkę, wiemy już ile nasz kierowca ma dzieci i skąd pochodzi. On za to stwierdza, że ja napewno lubię spędzać czas na wsi, bo na to wskazuje mój wygląd natomiast po Kubie od razu widać, że to chłopak z miasta 😉
Cała atrakcja, czyli opłynięcie wioski zajmuje nam mniej niż godzinę, bo wioska jest mała, a my od razu uprzedzamy, że nie jesteśmy zainteresowani farmą krokodyli, sklepem z pamiątkami ani żadnymi innymi dodatkowymi atakcjami. Starym numerem tutaj jest zabieranie turystów „po drodze” do sierocińca, albo szkoły, aby zobaczyli jak żyją i uczą się tutejsze dzieci. Kiedy już zaczną litować się nad ich losem nagle okazuje się, że jeśli chcą, to mogą pomóc, bo akurat obok szkoły jest sklep z przyborami szkolnymi, a obok sierocińca można bardzo okazyjnie kupić worek ryżu i dzieci nie będą głodne co najmniej przez tydzień. Co za zbieg okoliczności -sklep jest akurat otwarty! A ryż kosztuje tylko 5 razy tyle co gdzie indziej. Zeszyty i kreda też są po 10$, no ale dzieci tak smutno patrzą, teraz już nie wypada odmówić. Znając tutejsze zwyczaje, kiedy tylko łódka z przeklinającymi pod nosem darczyńcami zniknie za horyzontem, cała ekipa, czyli dzieci, sprzedawca w sklepie i kierownik wycieczki zwracają wyszystko z powrotem do sklepu i rozdzielają między sobą łup.
Wioska jest mała i w dużej części zamieszkują ją Wietnamczycy. Ludzie chyba rzeczywiście tam mieszkają na stałe i można ich zobaczyć przy codziennych czynnościach. Niektóre domki są otwarte i przez drzwi widać wnętrze. Większość wygląda raczej biednie, ale są i takie, w których widać telewizor na akumulator (w wiosce nie ma prądu). Wracając zatrzymujemy się jeszcze na wodnym polu lotosów – bardzo fajny widok.
Dzień kończymy standardowo kolacją – tym razem postanawiamy zaszaleć, bo żegnamy już Siem Reap i zamawiamy zestaw 8 typowo lokalnych dań za całe 15$. Na koniec jeszcze masaż i jesteśmy gotowi, aby z samego rana wyruszyć do stolicy -Phnom Penh.

Siem Reap

Pierwszego dnia w Siem Reap wstaliśmy wcześnie, wynajęliśmy sobie na cały dzień tuk-tuka z wesołym kierowcą w czapce Świętego Mikołaja i ruszyliśmy do Angkor. Najpierw pojechaliśmy kupić bilety. Kasa biletowa wygląda jak punkt kontroli paszportowej na lotnisku. Troche nie pasuje do rozwalających się bambusowych chatek, które są w Kambodży wszechobecne. Za 20$ od osoby dostaliśmy bilet wstępu na jeden dzień w postaci karty ze zdjęciem.
Pierwszy punkt to główna świątynia. Nasz tuk tuk driver zostawił nas przy wejściu i powiedział, że widzimy sie z powrotem za 2-3 godziny. Byłam pewna, że starczy nam maksymalnie godzina, ale rzeczywiście wróciliśmy po 3, a to dlatego, że po drodze spotkaliśmy małpki 🙂 Było ich całe stadko: mniejsze, większe, stare i duże samczyki, a nawet małpia mama z przyczepionym do brzucha malutkim małpim dzieckiem, które rozglądało się wokół bardzo zdziwione. Od razu chcieliśmy je wytarmosić, niestety towarzystwo było dość nieśmiałe i wyciągało łapki tylko po cukierki po czym szybko uciekało w krzaki. Niesamowite, że one zachowują się zupełnie jak ludzie. Piją wodę z butelki, siedzą zakładając nogę na nogę, albo po turecku i rozwijają cukierki z papierków.
Kilka metrów dalej upatrzyliśmy sobie dwie małpki, wyglądały na dość młode i napewno nie były nieśmiałe – jedna właśnie zaczynała włazić na wystraszoną Azjatkę podczas, gdy druga grzabała jej w torebce. Od razu wiedzieliśmy, że przypadniemy sobie do gustu 😉 Kiedy tylko biedna dziewczyna uciekła piszcząc i trzymając się za torebkę, małpki zabrały się za nas. Mniejsza od razu wskoczyła Kubie na plecy i chciała rozpiąć plecak, a większa zaczęła bawić się kamerą, a potem podgryzać go, ale raczej przyjaźnie. U mnie najciekawsze okazały się włosy – mniejsza szukała w nich chyba czegoś do jedzenia targając je na wszystkie strony, a większa siedziała mi na kolanach i sobie mnie oglądała. Po chwili i ona złapała moje włosy i zaczęła się na nich bujać, nie mogłam jej zdjąć, a sama nie chciała odpaść, więc Kuba wkroczył do akcji i próbował obie ze mnie zdjąć – fajnie musieliśmy w tym momencie wyglądać 😉
Zadowoleni wróciliśmy do naszego tuk tuka i ruszyliśmy dalej. Po 3 godzinach w Angkor Wat mamy 100 zdjęć świątyń i 200 zdjęć małp, rozładowany aparat i kamerę 😉
To nic, bawimy się nadal dobrze, a zdjęcia robimy czasem telefonem. Angkor zmienił się od mojej ostatniej wizyty. Nigdzie nie widać już handlujących czym popadnie dzieciaków, które zawsze towarzyszyły w zwiedzaniu świątyń. Świątynia Ta Prohm (Lary Croft) jest strasznie zniszczona. W wielu miejscach leżą już tylko kupy kamieni. Zupełnie inaczej ją zapamiętałam. Poziom wody jest niski, więc do Neak Pean nie idzie się mostkiem, który jest równy poziomowi wody i w niektórych miejscach podtopiony, co sprawia, że wygląda jakby deski leżały na wodzie. Mostek wystaje teraz z wody o ponad metr, więc suchą stopą można dojść do świątyni, która nie wiem dlaczego jest zamknięta dla turystów.
Zmęczeni i zadowoleni wróciliśmy do hotelu wieczorem. Od razu pobiegliśmy na kolację, a później standardowo na masaż. Salony masażu są tu na każdym rogu. Są małe i wyposażone w sprzęty pamiętające chyba czasy reżimu Pol Pota, ale nie warto się zrażać. Główna „część zabiegowa” znajduje się wprost na ulicy przed gabinetem, gdzie wystawionych jest w rzędach kilkanaście, albo i więcej foteli i wszyscy się masują. Najpopularniejszy jest masaż stóp, kosztuje całe 2$ i naprawdę stawia z powotem na nogi po dniu pełnym chodzenia. Dlatego każdy salon ma klientów, w każdym jest chyba ze 20 pracowników i wszyscy są zadowoleni 🙂
Bardzo popularny jest też fish massage – na ulicach stoja ogromne, otoczone ławką akwaria – można usiąść sobie na brzegu i zanurzyć nogi w wodzie pełnej malutkich rybek, które od razu zaczynają podgryzać stopy. Strasznie to łaskocze i chyba nie daje żadnego efektu, ale jest wesoło. Bywa, że część rybek pływa do góry brzuchem, wtedy przychodzi pan i odławia je łyżką. My zdecydowanie wybieramy masaże tradycyjne. Dziwi nas, że są tańsze niż fish massage, ale to chyba dobrze pokazuje jak wycenia się tu pracę ludzkich rąk :/
Bardzo fajnie podróżowało nam się dzisiaj z naszym wesołym kierowcą, więc umawiamy się na jutro rano. Wybieramy się do wiosek na wodzie 🙂